wtorek, 30 grudnia 2014

Idzie nowe


Samolot to takie magiczne miejsce, w którym jesteś, a jednocześnie Cię nie ma. Chyba, że lecisz z rodziną, przyjaciółmi lub gadatliwym nieznajomym siedzenie obok.
Obowiązkowa interakcja uniemożliwia medytację.


Dla samotnych podróżnych chmury, błękit nieba, słońce zachodzące, słońce wschodzące. Niebo nad, pod, na prawo i lewo. Z każdej strony, pod każdym kątem. Dla jednych piękne, w innych wywołujące przerażenie i mdłości. Większość pewnie nie zwraca specjalnej uwagi i czyta sobie zaległą prasę lub zasypia po sowitym (jeśli dają!) posiłku, w oparach podkręconego na maksa ogrzewania.


Poczucie zawieszenia w błękitnych przestworzach to nieporównywalna z niczym wolność i transcendencja lub lekko obłąkańcza przyjemność czerpana z faktu braku kontroli – niepotrzebne skreślić. Ewentualnie poczucie obcowania z absolutem przez mniejsze lub większe A.
Do tego czekoladowy wafelek gratis.


W powietrzu przychodzą najlepsze pomysły. Najprostsze rozwiązania. Oczywiste oczywistości, zamiatane pod dywan zaległe sprawy do przemyślenia i przetrawienia. To właśnie gapienie się i myślenie – z muzyką w uszach lub bez – jest najlepszym czasem na narzucające się jak zbyt gadatliwy pasażer podsumowanie minionego roku. Żadna solidnie przygotowana lista plusów i minusów, planów zrealizowanych całkowicie, połowicznie i tych zapomnianych, nie jest już potrzebna. Po locie po prostu się wie. Nieproszone plany na nowy rok piszą się w głowie same.


W 2015 życzę wielu magicznych lotów do Stambułu i równie wielu powrotów.

czwartek, 11 grudnia 2014

Stambulski kocioł i co dalej


Nietypowy stambulski wieczór, czyli zero stopni i śnieżyca. Przyjaciółka utknęła na lotnisku w egzotycznym kraju, miała zostać na noc, tymczasem spędzi ją chyba w samolocie. Nagła zmiana planów, czyli turecka norma. Nie namyślając się długo dołączam do grupy znajomych, którzy rozgościli się już na dobre w pobliskim barze. Zimne piwo? Pomysł wydaje się w taką pogodę co najmniej ekstrawagancki. Grzanego w Turcji oczywiście nie uświadczysz. Ewentualnie ciepłe, przesłodzone wino.

Kto by się jednak brał za parujące miodowo-goździkowe przysmaki, skoro w barze upały rodem z tropików? Wystarczy spadek temperatury poniżej dziesięciu stopni Celsjusza, a buch gorącego powietrza w budynkach wszelakich gwarantowany.

Do stolika obok dosiada się przemarznięty blondyn z gitarą. Pyta o zapalniczkę. Francuz. Siedzący obok Turek, Belg, Polka i Angielka tłumaczą chłopcu, że w Turcji się teraz w barach nie pali, trzeba wyjść grzecznie na zewnątrz. No, chyba że barman pozwoli. Pytanie do barmana. Postawny mężczyzna mruga okiem, przynosi papierowy kubeczek. Innymi słowy: barman pozwala.

Międzynarodowe grono przyjaciół czuje się teraz w obowiązku zapytać kurtuazyjnie, skąd (choć wiadomo, że z Francji), po co (choć oczywiste, że w celach turystycznych) oraz dlaczego (bo Stambuł to leżąca na dwóch kontynentach, konieczna do odhaczenia przez szanującego się travellera, perełka). Pytają więc, na co Francuz, skręcając zręcznie zdrowego, organicznego papierosa, z pięknym francuskim akcentem, odpowiada: Why Istanbuuul…? If you ask me this question, I can only answer…why nooot?

***

Osiem lat w Turcji i ciągle te same pytania. Dlaczego Turcja? Dlaczego Stambuł?
Nie od rodziny i polskich przyjaciół, których ciekawość została już dawno zaspokojona. Od nowych tureckich znajomych. Zdarza się, że czytelników bloga. Czasem spotykanych w Stambule turystów z Polski.

Po milion sto pięćdziesiątym pytaniu przychodzi bunt, a może po prostu zwyczajny mętlik w głowie. Zmęczenie materiału. Zniecierpliwienie. Zaczyna się wtedy odpowiadać pytaniem: Dlaczego Turcja? Dlaczego Stambuł?
A dlaczego nie?

***

Jest to oczywiście zmyłka, ucieczka, unik i zwykła bezczelność. Każdy kulturalny człowiek wie, że nie odpowiada się pytaniem na pytanie. Kulturalny człowiek może odpowiedzieć raczej:

Bo w tym szalonym mieście w zimową noc może spotkać się przypadkiem pięć osób z pięciu różnych krajów.
Bo śnieżna zawierucha to pogodowy ewenement – zima jest tu zdecydowanie na plusie, co najwyżej powieje i popada.
Bo barman mruga okiem i pozwala palić. Bo wiadomo, że nic nie wiadomo. Są zasady, a jednak ich nie ma.
Są niespodzianki, i to raczej te z kategorii dobrych. Szczególnie ludzie zaskakują pozytywnie. Bezinteresowną pomocą. I ciągle czymś częstują. I komplementują (nawet, jeśli komplement ten brzmi: ojej, przytyłaś, ale Ty zawsze świetnie wyglądasz, teraz nawet jeszcze lepiej!).

***
A nieco poważniej.

Niektórzy lubią podróżować. Innym podróżowanie nie wystarcza. Okazuje się, że nie chodzi o te dwa tygodnie letnich wczasów, a bycie gdzieś indziej, doświadczanie innego. W innych okolicznościach przyrody, pod inną szerokością geograficzną. Na co dzień, nie od święta.

Moja pierwsza zagraniczna podróż to szkolna wymiana ze Szwecją, prehistoryczne czasy podstawówki. Nie do Sztokholmu bynajmniej, ale mniejszej miejscowości, dużo dalej na północ. Pamiętam jak dziś szok kulturowy po powrocie do Polski. I płacz za równymi chodnikami Szwecji.

Potem Niemcy, Włochy, Szwajcaria… itp., itd. Bułgaria, Grecja – kilkakrotnie. Im więcej podróżniczych punktów na mapie, tym bardziej ciągnie na południe. I raczej na wschód. Taka trochę zawstydzająca fascynacja Orientem połączona z upodobaniem do słonecznej pogody. No, ale ciągle ta Europa. Do wymarzonych w czasach liceum Indii nigdy nie docieram. O Skandynawii dawno już zapomniałam.

Ale oto nagły zwrot akcji, z Grecji do Turcji. Niby przypadek, wymiana międzynarodowa, seminarium, choć, wiadomo: przypadkom trzeba pomagać. Pomagam więc swojemu, i to bardzo. Przytakuję entuzjastycznie na niecodzienną propozycję studentów z leżącego w środkowej Anatolii miasta Kayseri. Stolicy tureckich dywanów. Rzut beretem od księżycowej Kapadocji. Projekt ośmiomiesięcznego wolontariatu (praca w biurze międzynarodowym lokalnego uniwersytetu) wydaje się nagle świetnym pomysłem. Rekompensatą Erasmusa (za późno się te wymiany u mnie na uczelni zaczęły) i wspaniałą okazją do podróży po olbrzymim kraju, o którym wiem tyle, co nic. A który, jak się okazuje, ma siedem bardzo różniących się od siebie regionów, dostęp do kilku mórz, wiele jezior, pasm górskich oraz niesamowicie zróżnicowany klimat i krajobraz. Kayseri, w samym środku tego olbrzyma, jak na życzenie. Będzie co zwiedzać – zacieram ręce i odliczam miesiące do wyjazdu.

***

Środkowa Anatolia okazuje się „lekcją życia”: przede wszystkim kompromisów i samodzielności. Pochłaniam turecki (który jeszcze wtedy wydaje się dziecinnie prosty), zaczynam jeść czerwone mięso. Poznaję ciekawych ludzi, poznaję ludzi dziwnych. Fotografuję, chodzę do uniwersyteckiego atelier kleić jakieś mozaiki. Tylko dywanu nie udaje mi się wypleść, bo leciwy „mistrz”, którego odwiedzam w pracowni, śmieje mi się w twarz i mówi: dziecko, jaki dywan? ty wiesz, jakie to trudne?
Pracuję, podróżuję. Odhaczam na mapie kolejne odwiedzone miasta.
Nie ma wśród nich Stambułu.

Bo Stambuł jest na deser. Bo wiadomo, że jak tam pojadę, to utknę na dobre. Bo o Stambule wiem już niemal wszystko. Wiem też, że wpadnę jak przysłowiowa śliwka.

***

Przez Stambuł wracam do Polski. Miasto robi na mnie ogromne wrażenie. Spędzam w nim dwa dni. Tak na dobry początek, mówię sobie w myślach.
Po wakacjach nad wspaniałym Bałtykiem zmuszam się do ślęczenia nad nieco mniej wspaniałą pracą magisterską, którą zostawiłam sobie „na później”. Bo przecież nie ucieknie. Pogoda wcale nie pomaga: zamiast polskiej złotej jesieni polska jesienna plucha, a potem, zgodnie z kalendarzowym planem, zima. A ja zimy bardzo nie lubię.

W lutym jestem w Turcji ponownie. Po obronie, w trakcie rocznego studium podyplomowego, z kolejnym unijnym mini projektem, na stażu w międzynarodowej organizacji zajmującej się prawami człowieka. Z jedną walizką i bardzo dobrą energią. Bo jednak ten Stambuł. Co z tego, że zima.

***

Uparcie przekonuję turystów, żeby ruszyli się poza oklepane stambulskie ścieżki. Wyrwali choć na chwilę z zaklętego, przewodnikowego kręgu Błękitnego Meczetu i Krytego Bazaru, wykreowanego na potrzeby spragnionych orientalnych smaczków turystów. Zobaczą wtedy skąpo ubrane Turczynki pijące piwo w letnie popołudnie, a nie tylko te fajki wodne, kilimy czy legendarną jabłkową herbatę, której nikt w Turcji nie pije. Nawet, jeśli to ich pierwszy pobyt w Stambule, który trwa tylko weekend.

Jest to oczywiście niemożliwe. I bardzo nie fair – dobrze pamiętam, jak brakowało mi w Kayseri „autentyczności” czyli tego Orientu właśnie ;) W centrum więcej było knajp McDonald's niż palarni nargile z „typowymi” dywanami i pufami. Naliczyłam ich może ze trzy – tyle samo, co centrów handlowych. Mnożyły się za to jak grzyby po deszczu w Kapadocji, ku uciesze turystów właśnie.

***

Stambuł to niewiarygodnych rozmiarów zbiorowisko miast, miasteczek i wsi. Państwo w państwie. Gdzie tradycyjne herbaciarnie przeplatają się z czynnymi do ostatniego klienta barami. Gdzie dzielnica spokojna, rodzinna, zielona, sąsiaduje z głośną, rozrywkową. Gdzie każdego roku przybywają nowi mieszkańcy – ci z różnych zakątków kraju, i, coraz chętniej, różnych zakątków świata. Centrum? Jakie centrum? Jest ich tyle, co samych dzielnic.

Łatwo pogubić się w gąszczu obco brzmiących nazw i plątaninie ulic. Misz-maszu tradycji z nowoczesnością, biedy z niesamowitym bogactwem.
Dlatego lubię ten kocioł. Choć i tak ciągle marzy mi się… Nowy Jork ;)


Post powstał w ramach listopadowego projektu Klubu Polek na Obczyźnie pod nazwą Moja HistoriaRozsiane po całym świecie Polki (oraz Piotr:) opowiadają w nim swoje emigracyjne historie. Inspirujące, zabawne, czasem wzruszające – zapraszam do lektury!

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Historia pewnego weekendu


I.

Sobotnie popołudnie. Jesiennie, pochmurno. Parasolka w torebce (awaryjnie). Conversy na nogach (odważnie). COŚ wisi w powietrzu.
Najprawdopodobniej mega ulewa.

Spacer po galeriach Tophane i Karaköy. Totalna transformacja tej okolicy cały czas szokuje. Wydawać by się mogło, że ilość barów i kawiarni, które pojawiły się w ciągu ostatnich paru lat, powinna wystarczyć weekendowemu tłumowi stambulskich hipsterów. Nic z tego – zawsze brakuje miejsc. Pojawiają się więc nowe lokale, w których… za chwilę nie ma już gdzie usiąść. Nic straconego – można wtedy wpaść do jednej z małych, prywatnych galerii,  ukrytych w plątaninie wąskich uliczek. Zgubić się trudno, wszystkie drogi prowadzą do Bosforu.

Spacer na przystań promów. Kilkunastoosobowa grupa kobiet w czadorach. Pozują na tle pałacu Topkapı. Arabia Saudyjska? Pewnie turystki. Turczynki? Jeśli tak, to jak na Stambuł widok bardzo niecodzienny. Podchodzą bliżej… a jednak turecki. „No dziewczyny, zbieramy się!” – śmiech tej z aparatem.

Przeprawa na drugą stronę Bosforu. Para studentów wyjmuje gitary – promowy klasyk. Niestety, w repertuarze pojawia się nieśmiertelny i zamęczany w Turcji do znudzenia utwór o komendancie Che. Dobrze, że widać już drugi brzeg.


II.

Ulica Barowa sprzed lat pięciu i Ulica Barowa Anno Domini 2014 to dwa różne miejsca. Dziś przypomina raczej Zakorkowaną Barową Aleję. Już o 18 trudno znaleźć wolny stolik. Mimo deszczu, który nie zniechęca barowych ciem.

Nagłe oberwanie chmury: przepiękny widok. Dla tych, co stoją lub siedzą pod dachem. Biegnący w deszczu nie podzielają entuzjazmu. Ulewa jak w tropikach. Stambulska pora monsunowa rozpoczęła się na dobre? Zapowiadają pochmurny tydzień… No tak, w końcu to zima. No tak, należało się spodziewać. Czas wyjąć z szafy kalosze. Najlepiej ocieplane.

Niedzielny poranek. Błękit nieba. Dwadzieścia pięć stopni w słońcu. Nawet najbardziej przewrażliwione tureckie mamy pozwalają dzieciom biegać po parku bez kurtek. Spóźnione pastırma yazı (Indian summer, złota polska jesień, babie lato). Nieprzewidywany zwrot akcji, czyli słoneczna wiosna w środku ponurej zimy. Prezent na Mikołajki.