poniedziałek, 30 grudnia 2013

Apetycznego dwa tysiące czternastego



Stambuł to gastronomiczny zawrót głowy, turecka kuchnia w pigułce. Długa i smaczna wyliczanka dla spragnionych kulinarnych doznań. Misz masz smaków i zapachów potraw z siedmiu regionów kraju. Uczta o każdej porze dnia i na każdą kieszeń.

Małe knajpki z domowym jedzeniem, gdzie właściciele witają się z klientami jak z przyjaciółmi. Wielkie śniadania z kilkoma rodzajami białych serów, oliwek i hektolitrami mocnej herbaty. Lokanta, turecki odpowiednik baru mlecznego, raczej nie dla jaroszy: zamiast naleśników i leniwych znajdziemy tu wiele mięsnych potraw, w tym osławione tureckie kebaby. Stoły uginające się wieczorami pod ciężarem meze, przystawek na zimno i ciepło, oraz rakı, tureckiej anyżówki. Uliczno-gastronomiczny zawrót głowy: ryż z ciecierzycą i kurczakiem, prażone kasztany, obwarzanki, ociekające lukrem słodycze. A to tylko początek wyliczanki dla spragnionych kulinarnych doznań…


O stambulskim jedzeniu piszę w styczniowym wydaniu magazynu VOYAGE.
Już dawno po świętach, można więc bez wyrzutów sumienia zafundować sobie turecką ucztę… Życzę miłej lektury. I smacznego w nowym, 2014 roku.


czwartek, 3 października 2013

Błękitny Meczet kontra Ulica Barowa



Stambulskie frustracje

Sultanahmet Camii

Rozglądasz się wokół i myślisz: dywan jest, jaki być powinien, lampki nastrojowe, kafelki niczego sobie. Minaretów aż sześć. Ochów i achów jednak brak.
Skąd ten chłód uczuć? Jeśli widziało się w życiu niejeden meczet, Błękitny nie powali na kolana. Tym bardziej, gdy obskoczyliśmy też stambulskie Süleymaniye, Yeni Camii, meczety w dzielnicy Eyüp, Fatih, Ortaköy… Możemy cierpieć wówczas na pewnego rodzaju architektoniczny, minaretowy przesyt. Nie ustawiajmy meczetowi Sultanahmet poprzeczki zbyt wysoko – ot, jedna z wielu stambulskich atrakcji, a nie siódmy cud świata. Zdroworozsądkowe nastawienie uprzyjemni zwiedzanie.


Stygmat turysty

Nie dadzą nam spokoju. Jak w każdym masowo odwiedzanym wielkim mieście pracownicy knajp i sklepów z pamiątkami zapraszają, zagadują, zachwalają. Im bardziej turystyczna okolica, tym większe ryzyko nagabywania. nie do końca więc niemiła niespodzianka, raczej nieuniknione doświadczenie.

Mieszkamy w Stambule od lat? Żadne tłumaczenia nie pomogą, jeśli snujemy się po turystycznie utartych szlakach, a tureckość nam z oczu nie patrzy. Stambuł mówi introwertykom stanowcze NIE.

Jak żyć, jak sobie radzić? To oczywiście, że w zagłębiach turystycznych jest zwykle drożej. Nie dziwią próby naciągania, zawyżania cen, niewielkich finansowych machlojek (nie zamawialiśmy wody, która widnieje na rachunku?). Goście, którym zachciało się masochistycznej wyprawy w okolice Błękitnego Meczetu latem, w dodatku w czasie weekendu, muszą sobie radzić sami. Na Taksim w sobotni wieczór wyciągnąć nas może jedynie powalająca na kolana promocja ulubionych drinków. Letnia niedzielna wyprawa na Wyspy Książęce to samobójstwo – prom przypomina nagrzaną puszkę z sardynkami, a spacer po wyspie – dreptanie w gęsim stadzie.


Stambulskie niespodzianki


Kız Kulesi

Widok na słynną wieżę z brzegu azjatyckiej dzielnicy Üsküdar. Pufy pokrywające betonowe schody niejedno już przeżyły; upływający czas odebrał im jednak tylko nieco urody, nie wygodę.
Wspomniane schody to wielka, tania kawiarnia na świeżym powietrzu. Herbata lub puszka coli – najczęściej zamawiane napoje. Alkoholu brak. Jest za to prażony słonecznik, zachwalany przez (często małoletnich) sprzedawców, którzy krążą niestrudzenie między podziwiającymi zachód słońca stambulczykami i turystami. Nikt nie pogania, nie wyprasza. Nawet, gdy dawno już ujrzeliśmy dno szklaneczki zamówionej herbaty. Tylko nowo przybyli amatorzy romantycznych wieczorów mogą rzucać niecierpliwe spojrzenia, jeśli wolnych miejsc brak. A zdarza się.
Zachód słońca ze słonecznikiem w dłoni i z Kız Kulesi w tle obowiązkowym punktem programu.


Ulica Barowa

Z konserwatywnego Üsküdar ruszamy do skrajnie odmiennej dzielnicy Kadıköy. Położone rzut beretem od siebie (łatwy i szybki dojazd dolmuşem), a różne jak woda i ogień (lub ayran i Efes).
Wiem… wielu turystów powie: nic specjalnego, na Beyoğlu są ciekawe architektonicznie budynki, a tu to jakaś taka komuna. Wiem, że radykalni turyści rzekną: nie ruszamy się z okolic Błękitnego Meczetu. A ekspaci-świeżynki nie przepadają, bo orientalistyczne ciągotki silniejsze są od prawdy. A prawda jest taka, że… Turcja to też zwykłe budynki, zwykli ludzie i zwykłe, fajne bary.

Pamiętam jak dziś pierwsze dni pobytu w Kayseri, milionowym mieście położonym w centralnej Anatolii. Gdzie te „tureckie” knajpy z „turecką” muzyką, gdzie nargile i ayran z metalowych mis? Gdzież podziały się słynne tureckie dywany ścielące podłogi tradycyjnych domostw? W skansenie, moi drodzy, w skansenie. Dla fanów kilimów, glinianych cudeniek i „niepowtarzalnej, orientalnej atmosfery” jest położona niecałą godzinę od miasta, nastawiona na turystów Kapadocja. Dla mieszkańców miasta – są i kilimy i nargile, a i owszem. Kayseri to jednak nie türkü evi, a prężnie rozwijające się miasto, którego młodzież lubi jeść fast food i snuć się po centrach handlowych. Łzy i smuteczek? Cóż, globalizacja. McDonald’s dotarł do Turcji lata świetlne temu i ma się tu równie dobrze jak sąsiadujący z nim Starbuck’s.

Wracając do barów z Ulicy Barowej, o których pisałam szerzej TUTAJ – nie znajdują się może w budynkach w stylu art nouveau z początku ubiegłego stulecia, wąsaci muzykanci nie przygrywają tu smętnie na bağlamie, jest za to nieodzowne Efes o średnio imponującym smaku i stali bywalcy – w 90% mieszkańcy dzielnicy spragnieni piwa, nie turyści spragnieni „tureckości”.

środa, 25 września 2013

We used to share the same love for grey

Stambulskie odcienie szarości.

Przewrotnie, bo dziś słońce, błękit nieba i 23 stopnie w cieniu.
Ale - jak mawiają lokalsi - czuć już powiew zimy na karku...

Mewy nad przystanią promów Karaköy, gdzie nie żałuje im się rybnych kolacji.

Święta a'la Turka.

Stambuł się buduje. Eyüp.

I nie spocznie, póki kilkudziesięciopiętrowe wieże nie pokryją całej miejskiej przestrzeni. Beyoğlu.

Okupowana przez turystów wieża Galata.

Znoszone buty za znośną cenę. Vintage shop, Cihangir.

Zabytkowa przystań promów, Moda.

Bazgroły Beyoğlu. Nie do wyplenienia. Do patrzenia i podziwiania.

Most Galata i to, co na moście robi się na co dzień: połów ryb, które jemy potem w lokalnych knajpach lub kupowanych na ulicach bułkach za 6 lira.

Most Galata i to, co na moście robi się na co dzień: zdjęcia.

Księżycowy krajobraz skalistych plaż nad Morzem Czarnym.

Melancholijny krajobraz widziany z europejskiego brzegu (Bebek): spowita mgłą strona azjatycka. 

Caddebostan. Ryby z wyższej półki.

czwartek, 19 września 2013

Wrzosy wrześniowe

Moda, Kadıköy. Pożegnanie lata.

Szkoda lata

Sezon ogórkowy dobiega końca. Stambuł wraca do swej kulturalnej i intelektualnej formy. Pora wyrwać się z letniego letargu, zakopać głęboko olejek do opalania i spalone słońcem bikini. Pożegnać długie, gorące wieczory pod gwiazdami nad Morzem Czarnym lub na tak zwanych "skałach" (Moda, Kadıköy) nad Morzem Marmara.
Jak zwykle lato okazało się zbyt krótkie. Jak co roku wrodzony polski optymizm (?!) pozwala jednak spojrzeć na kwestie meteorologiczne pod innym kątem, z obowiązkową dozą chłodnego, wschodnio-europejskiego dystansu. Nawet najwięksi pesymiści przyznają, że 26 stopni w skali Celsjusza trudno nazwać początkiem jesieni. Choć wieczory już nie te… A plażowe tłumy przerzedzone…
Zmęczeni odpoczynkiem Turcy wykorzystali przynależne im krótkie urlopy, nieszczęśliwe dzieci wróciły do swych nieszczęsnych szkół. Od września można ponownie jechać nad Morze Śródziemne bez obaw, że planowany wypoczynek zakończy się walką o skrawek plażowej przestrzeni, o nie-turystyczne ceny, walką z saharyjskim powietrzem. Do boju, wczasowicze, do samolotów! Prawdziwy, spokojniejszy sezon, dopiero się zaczyna.


Szkoda sztuki

Czas miejskiej kultury zastępuje powoli czas podmiejskiej, letniej beztroski. Zaczął się trzynasty już stambulski Biennial, którego motto: „Anne, ben barbar mıyım?” („Mamo, czy jestem barbarzyńcą?”) nakazuje wręcz ukulturalnienie. Kijem tą kulturę, nie marchewką.

A skoro o barbarzyństwie mowa, słów kilka na temat nowych targów sztuki współczesnej, Art International Istanbul, które zakończyły się w ubiegłą środę. Rzeźba słynnego artysty (Richard Hudson, „Marilyn Monroe”) została – ujmując to delikatnie – dość nieładnie potraktowana przez zgorszonych kobiecymi kształtami wandali. Szczęśliwie ucierpiała tylko godność „Marilyn”, odkupiona wkrótce zresztą sowicie przez nabywcę, bynajmniej niezgorszonego konesera sztuki. Mały (anty)smaczek okazał się skuteczną reklamą i ciekawostką targów:

Marilyn-gorszycielka



wtorek, 20 sierpnia 2013

Miasto



Trasa dom-praca. Niecały kwadrans a tyle potencjalnych przygód. Deptanie stóp, szturchanie ramion, ocieranie zderzaków taksówek o posiniaczone od kopnięć turystów łydki. I klaksony, klaksony, klaksony. Jakby orszak weselny przejeżdżał przez miasto dzień i noc. Gruba przesada? Na tle czarnomorskich lub alanijskich plaż, różowych kwiatków i malowniczych zachodów słońca, Stambuł to trudna do ogarnięcia hybryda. Łatwa do pokochania, łatwa do znienawidzenia.


Aleja


İstiklal (Aleja Niepodległości) to osobna kategoria. Niby ulica, aleja, deptak: unikalny twór miejskiej tkanki. Strumień ludzi, miliony stóp i obuwia – zarówno tych z najwyższej półki jak i najtańszych plastikowych podróbek z ulicznego bazaru. Mix kultur, języków i trendów. Turyści mieszają się tu z ekspatami, rezydenci Beyoğlu z zakupoholikami z czterech stron miasta. Farbowane na blond właścicielki oryginalnych lub podrabianych torebek Louis Vuitton mijają zakrywające chustą włosy religijne muzułmanki.
Aleją Niepodległości maszerują codziennie trzy miliony przechodniów, Stambulczyków i przejezdnych. Jak na zaledwie trzykilometrową trasę – liczba imponująca. Sklepy, kawiarnie, bary i kluby przyciągają jak magnes. Taksim nie wyklucza. Mieszają się tu języki, kultury, narodowości. İstiklal nie zna podziałów wiekowych ani społecznych. Można przysiąść na niepozornym taborecie i wypić mikroskopijnych rozmiarów herbatkę za półtora lira albo lekką ręką wydać połowę średniej pensji w restauracji z widokiem na Bosfor.


Ulice


Za Aleją İstiklal  kryją się wąskie, kręte uliczki. Małe knajpki z domowym jedzeniem, gdzie właściciele witają się z klientami jak z przyjaciółmi oraz tradycyjne herbaciarnie z ich młodymi (i modnymi) bywalcami. Coraz popularniejsze knajpy specjalizujące się w serwowaniu imponujących śniadań, celebrowanych przez wiele godzin, zwłaszcza w weekendy (króluje Van kahvaltısı – śniadanie-gigant z miasta Van położonego na wschodzie kraju). Hipsterskie bary pełne ekspatów, turystów i tureckiej młodzieży.


Uliczki Cihangir i Galata to wymarzone miejsce dla wszelkiego rodzaju aspirujących artystów. W lokalnych knajpach przesiadują dziennikarze, pisarze, świat filmu i reklamy. Za aspirowanie do tego światka nie trzeba koniecznie słono płacić. Ceny w barach i restauracjach oscylują co prawda powyżej stambulskiej średniej, tanią opcją są natomiast tak zwane cihangirskie schody. Alternatywa dla tych, którzy na działalności artystycznej nie zdążyli się jeszcze dorobić. Tańsze (choć nadal – w porównaniu z Polską – drogie) piwo z marketu, paczka pestek prażonego słonecznika i bezdyskusyjnie najlepszy widok na Bosfor, do tego atrakcyjni współbiesiadnicy. Trudno o lepszy zachód słońca.


Galata, Cihangir, Çukurcuma. Tu, w malowniczych uliczkach, wyrastają jak po deszczu sklepy ze starociami. Na prawie każdym rogu kuszą winyle, czarno-białe zdjęcia i pocztówki po kilka lir za sztukę. Sklepy vintage z ciuchami droższymi niż w polskich second-handach. Mniej lub bardziej warte swej ceny Znajdziemy tu istniejące od lat antykwariaty jak i nowe, powstające na fali popularności powieści Orhana Pamuka. W Çukurcuma znajduje się zresztą chętnie odwiedzane Muzeum Niewinności (powieść noblisty o tym samym tytule). Przynosząca wymierne zyski nostalgia za Stambułem lat 70-tych spowodowała wysyp sklepików z winylami, muzyką filmową epoki, plakatami ubóstwianych wówczas gwiazd ekranu, dla których niejedna Turczynka dałaby się w tamtych latach pociąć na kawałki.


Wieś

Ja za to dałabym się pociąć za letnią rezydencję nad Morzem Czarnym lub Egejskim. Niekoniecznie pokaźnych rozmiarów willę, wystarczyłaby na wpół rozpadająca się chatka (życie na Beyoğlu uczy pokory) z obowiązkowym widokiem na błękit wody. Im więcej stambulskiego gwaru, tym większa potrzeba ucieczki, podróży, wakacji.


Tyle, że Stambuł trzyma w swoich szponach i nie puszcza.

niedziela, 28 lipca 2013

Zen nad Morzem Czarnym


Jeśli zmęczony wzrok błądzi tęsknie w poszukiwaniu skrawka zieleni…


…należy dać mu szansę na rekonwalescencję, traktując takimi oto widokami:


Stambuł odsłania swe uroki chętniej, gdy damy mu szansę zatęsknić.
To powiedziawszy, spakowała się w mały plecak i wyruszyła na trzydniowy podbój ukochanego Karadeniz (Morze Czarne).

Morze Czarne, fale marne

Gdzie te złowrogie fale, ukryte w morskich otchłaniach wiry? Cieszące się złą sławą Morze Czarne po raz kolejny okazało się spokojnym, grzecznym bratem Bałtyku. Fale, zimno, niebezpiecznie? Zaniepokojonym proponuję popluskać się w naszym rodzimym morzu, gdy pada i wieje, a temperatura wody nie przekracza 20 stopni. Po takim treningu płaska, niewzruszona tafla rozgrzanego Karadeniz okaże się brodzikiem z podgrzewaną wodą.

Wbrew reakcjom niektórych tureckich znajomych pływam zarówno w Morzu Marmara („a fu, brudno!”) jak i Morzu Czarnym („ojej, niebezpiecznie!”). Jeśli nie skacze się z klifu na główkę wprost na podwodne skały, do tego w ciągu burzy, wychodzi się z morskiej przygody w jednym kawałku. Bez potłuczeń ani innych obrażeń, co najwyżej po niechcianym spotkaniu z meduzą – zdarzyło mi się musnąć stopą, nie doznałam nigdy poparzeń.

A wieczorem – rakı i meze, meze i rakı. Może nie do białego rana, a do ostatniego gościa. Do tego nie wszędzie, bo… z okazji ramazanu niektóre knajpy alkoholu nie serwują. Nie ma tragedii, jest tylko strata właścicieli. Finansowa, ma się rozumieć.
Turecka anyżówka obowiązkowo na tle pretensjonalnego zachodu słońca.

czwartek, 4 lipca 2013

Stambulczyk przez zasiedzenie



Sygnały "tureckiego zasiedzenia":

1. Zdejmujesz buty przed wejściem do mieszkania.

2. Pijesz co najmniej jedną szklaneczkę mocnej tureckiej herbaty dziennie – w przeciwnym wypadku czujesz się nieswojo.

3. Pijesz tą herbatę nawet w upały (zaspokaja w końcu – podobno – pragnienie!).

4. Znasz imię swojego bakkala (właściciela narożnego sklepu spożywczego).

5. Wszystko jest çok (bardzo): çok güzel (bardzo ładne), çok iyi (bardzo dobre)...

6. Nie zwracasz uwagi na świdrujący dźwięk klaksonów.

7. Widok motocyklisty bez kasku, łamiącego wszelkie zakazy ruchu drogowego, nie robi na tobie najmniejszego wrażenia.

8. Wiesz już, że w Stambule zawsze jest korek. Pytanie tylko: DUŻY czy BARDZO DUŻY.

9. Nie dziwią cię wszechobecne portrety Atatürka.
   
10. Wiesz doskonale, że na temat Atatürka nie należy wypowiadać się negatywnie.

11. Znasz też drugą zasadę dotyczącą Atatürka: na temat Atatürka nie należy wypowiadać się negatywnie.

12. Pytasz o zniżkę studencką, targujesz się właściwie o wszystko.
  
13. Zamawiasz zawsze największe piwo w myśl zasady “to tylko jedna lira więcej”.

14. Nie ustajesz w poszukiwaniach najtańszego kebabu w mieście.

15. Oko Proroka (nazar boncuğu) zdobi twój dom.

16. Zamiast "OK" mówisz "tamam".

17. Na powitanie całujesz się w policzki DWA razy.

18. Nie wyobrażasz sobie śniadania bez oliwek.

19. Masz swoją ulubioną markę rakı.
  
20. Zwracasz się do leciwych sąsiadów per “ciocia” lub “wujek”.

21. Mówisz "Allah Allah" wyrażając złość lub dezaprobatę.

22. Bez zapasu odświeżających chusteczek o zapachu limonki czujesz się nieswojo.

23. Po całonocnym imprezowaniu na Beyoğlu nie pogardzisz “mokrym hamburgerem” (ıslak hamburger).
  
24. Odwiedzasz turystyczne zakątki tylko wtedy, gdy masz gości.

25. Denerwują cię turyści.


(tłumaczenie i/lub przekształcenie: ARTYKUŁ z TimeOut Istanbul)

środa, 1 maja 2013

Dom nad rozlewiskiem: wersja turecka, ulepszona

/z dedykacją dla Skylar/


Zabrzmi to jak niewybredny żart, a zaprawieni w boju śródziemnomorscy wczasowicze popukają się w opalone głowy, ale… Alanya to dla mnie na chwilę obecną wieś spokojna, wieś wesoła. W tureckim, nieco cieplejszym wydaniu.

Jedną z najpopularniejszych wakacyjnych destynacji odwiedziłam po raz pierwszy w maju, cztery lata temu. Spacery po skąpanej w słońcu promenadzie, wycieczka na wzgórze Kale, wygrzewanie bladego ciała na plaży Kleopatry, zbyt mocna Long Island Iced Tea. A wszystko to jeszcze przed turystyczną apokalipsą, bez depczących po piętach Rosjan, Niemców i Skandynawów oraz pokrzykujących z każdego sklepiku naganiaczy. Przestronne mieszkania z marmurowymi posadzkami za cenę stambulskich klitek ze ślepą kuchnią, tudzież cieknącym dachem. Podwórkowy basen, pięciominutowy spacer na plażę. Świeże warzywa i owoce z pobliskich wiosek – tak tanie i smaczne, że dieta sama zmienia się na zdrowszą, bez lamentów i poświęcenia.

Powrót do Stambułu przypłaciłam tygodniowym kryzysem. Pracowałam wówczas na przyspieszonych obrotach, co zapewne przyczyniło się do stanu lekkiej powakacyjnej nerwicy. Sielankowa wizja życia pod palemką wracała jak bumerang. W końcu trzeba się jednak było ogarnąć, zacisnąć zęby i wrócić do walki o przetrwanie w megametropolii. Co z oczu to i z serca, a wybrzeże śródziemnomorskie nie zając, wrócić przecież zawsze można…

Wielki wakacyjny come back nastąpił dopiero po czterech latach. Nie będę rozpisywać się o tym, jak to „czas szybko leci”. Chcę jedynie zaznaczyć, że mimo upływu lat Alanya nie zmieniła się, moim skromnym (i jakże mylnym) zdaniem, prawie wcale. Przybyło oczywiście betonu, ubyło zieleni. Jako uradowana turystka nie zauważyłam jednak zaniku natury na rzecz turystycznej koniunktury; o fakcie rozbudowy miejskiej tkanki zostałam poinformowana przez lokalnych starych wyjadaczy. Dla mnie Alanya to niezmiennie: świdrujący zapach jaśminu, oślepiający błękit nieba i różowe kwiatki, obowiązkowo za uchem – nieodłączny element pamiątkowych zdjęć z wakacji (jak one się nazywają…?).


Dr Jekyll and Mr Hyde

Alanijska wieś podobno zmienia się latem w turystyczną dżunglę. Nie było mi dane zobaczyć na własne oczy tej imponującej metamorfozy. Trochę żałuję, z czystej ciekawości. Nie dla mnie jednak spalona na skwarkę skóra, prysznic, który nie przynosi orzeźwienia, nastolatki skaczące na dyskotekowych stolikach w rytm hitów lata i przebojów z wakacji ubiegłych (których nie znam i znać pewnie nigdy nie będę). Stąd decyzja o turystycznym sezonie emeryckim – kwiecień czy maj to moim zdaniem pora wymarzona – na opalanie, na pływanie. Na konsumpcję drinków i odpoczywanie.

Kusi jednak, by poczuć choć przez chwilę słodko-gorzki klimat, dla którego z jakiegoś powodu uderzają do Alanyi tłumy spragnione czegoś, co w emeryckim kwietniu zapewne mnie omija. Jeszcze bardziej intryguje, kto przyjeżdża tu każdego lata. Czego szuka, do czego wraca? Czy aby tylko do mglistego wspomnienia romansu ubiegłego lata?

Ja wrócę pewnie za cztery lata do moich niemieckich emerytów opalających się nad piętnastometrowym, podwórkowym basenem.

Chyba, że... kaderYapacak bir şey yok.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Ćmy Barowe (vol.2): rakı is the answer


Można ją kochać albo z jeszcze większą pasją jej nienawidzić. Nie ma mowy o mieszanych uczuciach. Lwie mleko, turecki odpowiednik ouzo, wódka anyżowa. Zwał jak zwał – rakı to nie tylko 45 procentowy turecki trunek narodowy. Rakı to instytucja.

U mnie zaczęło się od nienawiści. Szczerej i wieloletniej. Od samego zapachu robiło mi się słabo. Pamiętam pierwszy węch i pierwszą myśl – anyż, a fuj! Podejrzane podobieństwo do znienawidzonego ouzo, którego szklaneczkę sączyłam z grzeczności (poczęstowana przez miłą panią rezydentkę) na wakacjach w Grecji. Wzdrygałam się na samą myśl o przymusowej konsumpcji („No weź, spróbuj choć łyczek! Na pewno w końcu się przekonasz…”). Pierwszy i zwykle ostatni haust powodował grymas twarzy, dreszcze i zarzekania, że „już nigdy więcej”.

Aż tu pewnego razu, przez nikogo nie proszona, nie namawiana i nie besztana, wiedziona intuicją zamówiłam szklaneczkę, którą opróżniłam do dna, bez zbędnych histerii i grymasów. Jak widać nawrócenie na rakı jest możliwe nawet po czterech latach wyrażanej konsekwentnie niechęci. Kader (przeznaczenie).


Mleko dla odważnych mężczyzn

Słowo rakı pochodzi z arabskiego – araq oznacza w tym języku… pocenie się, które ma podobno odnosić się do skraplania zachodzącego w czasie procesu destylacji trunku. Przy piciu rakı można się też nieźle napocić.

Rakı zwie się lwim mlekiem (aslan sütü) – do szklanki wlewa się alkohol (rakı pojedyńcza: tek lub podwójna: duble) i dodaje zwykle zimną wodę. Powstaje mieszanka w kolorze mętnej bieli – barwy lwiego mleka, najwyraźniej… Potem już tylko lód, wedle uznania – i do dzieła. A raczej picia.

Rakı produkowana jest z winogron (Tekirdağ Rakısı) lub rodzynek (najpopularniejsza w Turcji Yeni Rakı). Zdecydowanie bardziej oldskulowa musi być aż 50 procentowa Kulüp Rakısı („normalna” rakı ma 45 procent). Albo rakı z fig, spożywana głównie na południu Turcji.


Przy stole rakı

...oczywiście pije się i je, ale też gada i wymyśla plany, najambitniejsze z ambitnych. Stół ugina się od zimnych i gorących przystawek (meze), a język nie nadąża za przychodzącymi do głowy z prędkością światła genialnymi pomysłami biesiadników. Fantasmagoriom przyklaskują zgodnie wszyscy, logiczne myślenie pozostało przecież za drzwiami wejściowymi do meyhane.

Rakı piję rzadko i czuję się po niej świetnie. Nie wiem, czy dzięki odpowiedniemu towarzystwu, instynktowi samozachowawczemu i względnemu umiarowi (ostrzeżenia tureckich znajomych: „z rakı trzeba uważać, to nie jest ZWYKŁY alkohol”, w tym uwaga przerażonej uczennicy, która, widząc, jak piję rakı bez jedzenia, prawie wyrwała mi szklankę z ręki: „Hocam, tak nie można!”), odpowiedniej konsumpcji meze, czy raczej temu, że na koniec nie zamawiam nigdy… piwa. Tak, drodzy państwo, jakby picia i jedzenia było mało, wielu bywalców meyhane na koniec takiej wielkiej uczty musi rakı zapić piwem. I stara mądrość ludowa (pijemy coraz mocniejsze trunki, nigdy odwrotnie) bierze w łeb.
Ach te różnice kulturowe.


czwartek, 21 marca 2013

Mutluluk


We wtorek obejrzałam film Glück (Szczęście). Wczoraj obchodzony był (tak sobie szacowna ONZ w ubiegłym roku wymyśliła) Międzynarodowy Dzień Szczęścia. Dziś postanowiłam na lekcji o szczęściu porozmawiać.
Teraz aż prosi się o tym nieszczęsnym szczęściu napisać.

Jak koncepcja szczęścia ma się do szerokości geograficznej? Czy średnio zamożnym mieszkańcom średnio zamożnych krajów południowych żyje się przyjemniej niż zimnokrwistym obywatelom Europy Północnej (którzy mają wymiernie więcej powodów do radości – choćby tych natury finansowej)? Czy brak słońca przyczynia się do braku szczęścia? Jak ma się do tego zamożność obywateli? Religia?

Zgodnie z opublikowanym niedawno raportem Tureckiego Instytutu Statystycznego (2012 Life Satisfaction Statistics) 61 procent społeczeństwa jest bardzo szczęśliwa, a 29 procent –  szczęśliwa. Tylko co dziesiąty Turek uważa się za nieszczęśliwca, a 76 procent (!) z nadzieją spogląda w przyszłość.
Jak na kraj na dorobku – rewelacja!
Skąd tyle radości? Może stąd, że to najwyraźniej nie pieniądze dają szczęście tureckim obywatelom. Potrzebne jest, banalnie, zdrowie (70.8 proc.). Na drugim, odległym miejscu, znajduje się miłość (13,8 proc.). Sukces i pieniądze – gdzieś na szarym końcu.

Co innego mieli na ten temat do powiedzenia uczniowie.
„Bylibyśmy szczęśliwi, gdyby odebrano nam trochę godzin pracy, a dodano nieco do pensji.” Turecki tydzień pracy wynosi teoretycznie 45 godzin. W praktyce rzadko zdarza się, by ktokolwiek harował poniżej 50. Na porządku dziennym są tak zwane soboty „półpracujące” (8-12, 10-16 – w zależności od fantazji szefa) lub sześciodniowy tydzień pracy. Dlatego tak bardzo lubię swoje pracujące niedziele – Taksim przeżywa wtedy oblężenie powodujące palpitacje serca, z przyjemnością siedzę sobie wtedy w szkolnej twierdzy. Co ciekawe i do dziś budzące moje zdziwienie – większość Turków uważa się za leniwych. W jakiejkolwiek dyskusji na temat stereotypów, negatywnych narodowych cech, słyszę: „jesteśmy leniwi.” Pytam wtedy – jak wasze rzekome lenistwo przekłada się na 50-60 godzinny tydzień pracy? Chwila ciszy. „Pracujemy może więcej niż Europa Zachodnia, ale za to nieefektywnie.” Potakiwania. Czy możecie wyjść z biura po ośmiu godzinach efektywnej pracy? – kolejne pytanie. Śmiech. „Nie no, gdzież…” Nie uważacie w takim razie, że to błędne koło? Zdajecie sobie sprawę, że bezpłatne nadgodziny są obowiązkowe, pracujecie więc nieefektywnie, bo ponad 10 godzin efektywnej pracy to czysty masochizm? Cisza. Zaskakujący samokrytycyzm.

„Tempo życia i korki sprawiają, że ludzie są tu nieszczęśliwi.” Temat korków sprawia, że nie mogę powstrzymać się od komentarza na temat wzrastającej liczby samochodów, ukrywając swe intencje poprzez porównanie Polski i Niemiec (przeczytałam niedawno, że mamy podobno więcej samochodów niż nasz zamożny zachodni sąsiad; Niemcy przesiadają się ochoczo do komunikacji miejskiej oraz… na rowery). Skoro wszyscy do tego pękającego w szwach Stambułu walą drzwiami i oknami, miasto magicznie się nie rozrasta, a każdy stambulczyk chce mieć przynajmniej jeden samochód… nie należy się dziwić, że dojazd z punktu A, zwanego domem, do punktu B, zwanego znienawidzonym biurem, zajmuje w godzinach szczytu półtorej godziny zamiast wymarzonych trzech kwadransów. Stambulczyku, przesiądź się do metrobusa! – ciśnie się na usta, gdy… przypominamy sobie naszą ostatnią podróż wspomnianym środkiem komunikacji miejskiej, kiedy to przywarci twarzą do okna odliczaliśmy sekundy do kolejnego przystanku. Większość nie może sobie pozwolić na swobodę w wyborze miejsca zamieszkania czy też względną swobodę w wyborze miejsca pracy, toteż stwierdzenia typu „Od lat mam do pracy nie więcej niż kwadrans piechotą” lub „Ze środków komunikacji miejskiej wybieram zwykle prom, bo widoczki ładne, a ja lubię robić zdjęcia” zostałyby (słusznie zresztą) uznane za oznakę chamstwa. Staram się unikać jakichkolwiek odpowiedzi na pytania z serii życie prywatne, dopiero przyparta do muru wyduszam z siebie: no, ja tu za rogiem sobie rezyduję. Chcieli wiedzieć, to mają.

No i ta wolność. A raczej jej brak. Coś o presji rodziny, parę słów o presji w pracy, po chwili jeden z bardziej charyzmatycznych (mówiąc eufemistycznie) uczniów zaczyna antyreligijną tyradę na temat „wolności od religii” i szczęścia, która nie do końca (sądząc po minach) przypada do gustu większości. Minęło czterdzieści minut, żegnam się więc serdecznie, licząc na to, że „charyzmatyczny” uczeń nie znajdzie się nigdy w mojej grupie. Tyle wystarczy mi do względnego szczęścia. Wolność od irytujących indywiduów.

I może jeszcze pierwszy dzień wiosny.