niedziela, 29 lipca 2012

Na wczasach w tureckich lasach


Stęskniony Stambuł powitał mnie gorąco. Buchnął żarem, serwując do tego – uwaga – 90 proc. wilgotność powietrza. Miniony tydzień spędzony w miejscowości Akyaka, choć ciepły i słoneczny, to jednak przyjemnie rześki: żadnych omdlewających, pocących się turystów na horyzoncie. Ukochane Stambuliszcze – wprost przeciwnie. Wystarczy wysiąść z samolotu – buch! Gorąc uderza w policzki. A to raptem preludium.

Hammam z prawdziwego zdarzenia czyha na wypoczętego turystę na Beyoğlu. Tu dopiero można się przyjemnie zgrillować!
Niezobowiązująca pogawędka z niewidzianym kilka dni sklepikarzem:
- Chleb i ser poproszę.
- A proszę, widzę, że na wakacjach się było, ja wróciłem właśnie z Kuşadası, niby taka sama temperatura, a jak przyjemnie, a tutaj… no właśnie, ta wilgotność, no niech ją – wzrusza ramionami i energicznie wyciera czoło chusteczką.
Na półce spleśniały chleb, klimatyzacji brak.

Z długiej listy miejscowości nad morzami: Egejskim i Śródziemnym odwiedziłam do tej pory tylko Alanyę, Antalyę oraz znajdującą się niedaleko Izmiru miejscowość Çeşme (podobno windsurfingowy raj).
Akyaka. Leciałam tu… z pewną taką niepewnością. Bynajmniej nie z obawy przed samolotami (loty i lotniska darzę wręcz niezdrową, choć z wiekiem coraz mniejszą, sympatią), a zamartwiając się, czy wytrzymam w tureckiej głuszy. Do tego w nadmorskim tureckim upale (miało przecież być skwarnie i koszmarnie!).
Akyaka jawiła mi się jako towarzyska pustynia, turystyczny raj dla odludków, wielbicieli karmienia kaczek (w rzece Azmak pływa ich zresztą pokaźna gromada) i innych dziwolągów, którzy przyjechali tu szukać świętego spokoju albo Bóg wie czego. Celowo wybrałam się na wakacje w ciemno, nie tracąc czasu na wertowanie stron w poszukiwaniu wyczerpujących i zbędnych zarazem informacji – wystarczyła opinia paru znajomych, rekomendacje Skylar oraz zapierające dech fotki, które ukazały się po wpisaniu w wyszukiwarkę nazw miejscowości „Gökova” i „Akyaka”. Na żadnym ze zdjęć nie było ludzi…

Ku memu wielkiemu zaskoczeniu i pewnej jednak uldze, Akyaka nie okazała się wcale pustynią ani żadnym podejrzanym buszem. Nie przemknęła mi pod nogami jaszczurka ani inny gad, nie owinął się wokół łydki nieżyczliwy wąż, nie nadepnęłam niechcący na żadną nieszczęsną ropuchę (opowieści strwożonej uczennicy, która ostrzegała przed otaczającą zewsząd „dziką naturą” tamtejszych okolic).

 
Knajpy – powolna, zrelaksowana i uśmiechnięta obsługa. Brak naganiaczy. W końcu obecność na liście miast spod znaku CittaSlow do czegoś zobowiązuje.
Ulice – małe pieski. Szokujący kontrast ze Stambułem, miastem wielkich, leniwie wylegujących się na ulicach psiaków.
Spokojni, sympatyczni turyści, w większości Turcy. Sporo Brytyjczyków, rodzin z dziećmi. Malutkie centrum, atmosfera swojskiej miejscowości, gdzie każdy zna się z każdym. Segregacja śmieci. Czyste powietrze.
Urocze, małe knajpy, stambulskie ceny. Ludzie wychylający się wieczorami z balkonów swoich mieszkań, śpiewający do akompaniamentu muzyki z pobliskich barów. A w barach – rakı i cider, na śniadanie: Turkish Breakfast obok English Breakfast. Miejscowość mała, ale nie zaściankowa. Nawet Mojito w promocyjnej cenie – dwa drinki za jedyne 25 lira.
I te cykady.
I te palmy.


Ale przede wszystkim: rzeka. Może pobrzękują polskie sentymenty, może wspomnienia i tęsknota za rzeką dzieciństwa (nad którym od lat bywam tylko od wielkiego dzwonu) dają o sobie znać. Jedno jest pewne – zimna, rwąca, zacieniona rzeka Azmak zrobiła na mnie większe wrażenie niż pełna palm i słońca plaża Akyaki. Orzeźwiająca temperatura 15 stopni ponoć przez okrągły rok. Kaczki, gęsi, żółwie i ryby.
Żadnej ropuchy, ani jednej jaszczury.


Po sielskich anielskich wczasach w tureckich lasach wcale nie chce się wracać do miasta. Szczególnie, gdy jest nim Miejski Moloch i kontrast z turecką wsią spokojną aż bije po oczach. I tych rozgrzanych policzkach.
Nim się jednak obejrzymy, Beyoğlu niepostrzeżenie wessie ponownie w szaloną rutynę stambulskiego dnia codziennego. Aż do następnych wakacji, które… już za niecałe trzy tygodnie, zaraz po Ramadanie!



poniedziałek, 16 lipca 2012

Obiecanki cacanki, czyli brednie przy stole rakı


Jest takie ładne tureckie określenie, metafora słomianego zapału, nieszkodliwego gdybania, planów wartych złamanego grosza, obietnic bez pokrycia. „Rozmowy przy stole rakı”, czyli, kto wie… a nuż się coś zrealizuje, najlepiej samo z siebie.

Wertując stare posty natknęłam się na takie oto cuda wianki z roku pańskiego 2007 (które, czerwieniąc się ze wstydu oraz z powodu upałów, zamieszczam poniżej).

Plany na najbliższe tygodnie:
1. przepłynąć się do Anadolu Kavağı. Promem (odhaczone)
2. zobaczyć w końcu Dolmabahçe (odhaczone)
3. zobaczyć w końcu Muzeum Archeologiczne (NIEzrealizowane: ale może, „w końcu”…)
4. wejść wreszcie na Galatę (którą mijam codziennie) (NIEzrealizowane: nadal ją mijam i nadal na nią nie weszłam)
5. wejść do co najmniej pięciu meczetów (których nazw nie chce mi się wymieniać) (NIEzrealizowane: trzeba było wymienić, bo teraz nie pamiętam, o co mi chodziło)
6. wybrać się na nargile do Tophane (odhaczone)
7. wybrać się do kilku synagog i kościołów (odhaczone… chyba)
8. wybrać się raz jeszcze do Ortaköy (tym razem w miłym towarzystwie), zobaczyć ten piękny meczet, obejrzeć zachód słońca i zrobić sobie podrabiany tatuaż z henny (obrzydliwie pretensjonalno-sentymentalny punkt odhaczony częściowo – w meczecie nie byłam nadal: patrz punkt 5; pseudo-tatuażu sobie nie życzę)
9. zaryzykować życie w hamammie (odhaczone częściowo: hammam mam teraz we własnym domu)
10. no i zjeść... gofry w Bebek (nie ma co, bez tych gofrów nie wyjeżdżam ze Stambułu; na razie były gofry w Modzie) (NIEzrealizowane: co za gofry?! nic to, nie wyjadę, dopóki nie przekonam się na własnym żołądku).

Morał? Lepiej bez ponoszenia konsekwencji gdybać przy stole rakı niż spisywać listy niemożliwych do zrealizowania postanowień i do tego je upubliczniać. W końcu, jak głosi tureckie powiedzenie, söz gider, yazı kalır (słowa ulecą, pismo pozostanie). Po co kolekcjonować przeciwko sobie dowody lenistwa i braku konsekwencji…

środa, 4 lipca 2012

Bez pracy nie ma simitów

Zgodnie z najnowszymi danymi Tureckiego Instytutu Statystycznego stopa bezrobocia wynosiła w marcu 9,9%. Przyjemnie i podejrzanie mało, prawda?
71,1% zatrudnionych to mężczyźni.
57,3% pracujących nie ukończyło liceum.
12,4% to nieopłaceni pracownicy rodzinnych biznesów (?). 
Spadł odsetek zatrudnionych bez żadnego ubezpieczenia społecznego (do 37,5%).
Jedna trzecia ankietowanych przyznaje (chyba bez bicia), że szuka pracy przez znajomych.
Co pozostaje nieszczęśnikom bez znajomości? Nieśmiertelny kariyer.net!

Eskici zbiera złom, pamiątki i rupiecie, takie jak... porzucone lalki

Mała agencja reklamowa, rozmowa o pracę. Po designerskich wnętrzach biega dystyngowany mops, pupilek wicedyrektorki. Dyrektor we własnej osobie podejmuje mnie w mało przestronnym (jak na tureckie standardy), za to stylowo urządzonym wnętrzu. Agresywne (kreatywne?) kolory, na ścianie za biurkiem prezentuje się godnie plan londyńskiego metra. Szef, z oryginalnym krawatem i mało oryginalnymi, ale odpowiednio drogimi okularami – nonszalancki, średnio przygotowany.

– Nie jestem zbyt dobry w tych wszystkich konkretach. He he.
A konkrety przedstawiają się następująco – godziny robocze: 9 - 18 (wliczając przerwę na lunch), od poniedziałku do – i tu mała niespodzianka – soboty włącznie. Wyrozumiałość szefów nie zna jednak granic – szóstego dnia tygodnia praca wre dopiero od 11, a firma zamyka swe podwoje o 17. Sześć godzin to raptem turecki part-time. Czegóż chcieć więcej?
– Aha… Klient, jak to klient. Lubi namieszać.
– Eee… że jak?
– No jak, no tak. Projekt w zasadzie skończony, a klient brief do góry nogami wywala. I cała robota na marne. He he. Ale do tego się na pewno zdążyłaś przyzwyczaić, w końcu burası Türkiye, nie Europa! He he.
Dystyngowany mops liże mnie po bucie.
– No i pozwolenie na pracę… Nasz pracownik z Iranu musiał założyć z ojcem firmę, żeby robić u nas legalnie.
… To co, masz może jakieś pytania?

Reklama reklamą, a co słychać u tureckich inżynierów?
Ayşe, świetnie wykształcona czterdziestolatka, od ponad roku bezskutecznie szuka pracy. Inżynier z wieloletnim doświadczeniem i dobrym (jak na tureckie standardy – bardzo dobrym) angielskim. Pytam nieśmiało o powody rozstania z ostatnim pracodawcą.
– Przez siedem lat harowałam jak dzika. W małym miasteczku, na odludziu: po 12-14 godzin na dobę, sześć dni w tygodniu. Uznałam, że jeszcze chwila, a zwariuję. Poza tym, kocham Stambuł, musiałam wrócić. To oczywiście zawodowy samobój, pracy tu nie dostanę. Stąd decyzja o wyjeździe na kontrakt do Egiptu.

The (happy) end
Suma summarum: nauczycielu, nie zrzędź! Doceń elastyczne godziny pracy, wyrozumiałego pracodawcę, nienajgorszą (nawet jeśli nielegalną) pensję, wpatrzonych w ciebie jak w świętą krowę uczniów, a przede wszystkim… spokój swój prześwięty.
Wolność, równość, braterstwo – niech żyje święta trójca tureckiego pokoju nauczycielskiego!