czwartek, 31 marca 2011

Płynne (i wątpliwe) granice tureckiej wolności


Inteligentni, nie poddani nacjonalistycznej indoktrynacji (lub na propagandę odporni) Turcy bywają znacznie bardziej krytyczni wobec własnego kraju od wybitnie nawet negatywnie nastawionych yabancı (obcokrajowców).
Czasem chcą okazać zwykłą empatię. Udowodnić, że nas, zagraniczne i zagubione w tureckim gąszczu dusze, doskonale rozumieją. Niektórzy odczuwają z kolei silną potrzebę udowodnienia, że są świętsi od papieża, czyli bardziej „europejscy” niż Allah i inni bogowie przykazali.
Na czym ta upragniona „europejskość” ma polegać? Czym się przejawiać? Wolnością oczywiście.
Wolnością od: presji rodziny, kontroli społecznej, schematów. Tureckiej opresyjności.
Wolnością łamania tureckich konwenansów.

Yabancı, głównie kobiety, narzekają na swój turecki los właśnie w kontekście utraty wolności. Co do swobód jednostek na dzikim wschodzie podejrzliwi mogą być rodzina i przyjaciele z „cywilizowanej” Polski. Nieuświadomieni i niedoświadczeni, a przez to mocno nieufni, podsycają wątpliwości, obsesje, paranoje…
Krótka sukienka? Odpada. Mieszkanie z chłopakiem bez ślubu? Nie ma mowy. Samotny spacer po zachodzie słońca? Bynajmniej. Raczej kradzieże, grabieże, porwania. Rozbój w biały dzień.
Czy aby na pewno?


Co wolno wojewodzie…

Już od małego każdy praworządny Turek wie, że kochać ma rodzinę. Wielbić powinien ojczyznę. Szanować zbiorowość. Rodzina, honor, ojczyzna – święta trójca brzmi znajomo, a przynajmniej nieobco.
System edukacyjny ma na celu wychowanie młodych Turków na zgodnie współpracujące elementy zbiorowości. Nie występujących zanadto z szeregu, prawych obywateli Republiki. Poprawnie funkcjonujących w społeczeństwie, przyzwoitych ludzi. Kreatywność, oryginalność? Dopuszczone (jeśli nie godzą w WARTOŚCI), ale zepchnięte na daleki (często bardzo daleki) plan.
W Turcji jest się „kimś” jeśli przynależy się do określonej grupy: rodziny, grona znajomych, mieszkańców danej dzielnicy, miasta lub regionu, grupy współpracowników, fanów drużyny futbolowej. Jako element całości, a nie samotnie błąkająca się jak dziecko we mgle jednostka. Ktoś musi nas polecić. Dać nam tak zwane plecy. Zaświadczyć o naszej wartości. Jednostka sama w sobie ma mizerną siłę przebicia. Niewiele sobą reprezentuje. Torpil otworzy przed nami ścieżkę kariery (torpil – dosłownie: torpeda, oznacza też nepotyzm; słowo używane na określenie osoby, która nas „poleca” czy też, bardziej obrazowo – jak torpeda popycha).
Zwyczaje, obyczaje, zasady, konwenanse, zaciskają się na szyi jak zbyt ciasna obroża. Obowiązki wobec rodziny, przyjaciół i znajomych królika nigdy się nie kończą. Przytłaczają i nie pozwalają swobodnie oddychać tureckim powietrzem.


Światełko w tunelu

Pamiętajmy jednak, że wolność tubylców a wolność yabancı to dwie różne kwestie.

Jako obcokrajowcy skazani może jesteśmy na niewybredne komentarze z ust niektórych Turków, ale społeczeństwo pozwala nam na znacznie więcej. Przymyka oczy na nieprawomyślność, złe prowadzenie się, podejrzane pomysły, działalność wywrotową… Bo nawet mieszkanie samemu, a raczej samej – bez rodziny lub męża – jest już dla wielu Turków działaniem przeciwko przyjętym zasadom, niewybaczalnym wybrykiem, egoistycznym widzimisię. Po co nam cała ta wolność, tyle pustej, zmarnowanej przestrzeni? Na pewno mamy jakieś niecne cele…
Nam, gościom na pięknej tureckiej ziemi, ujdzie to jednak na sucho. Surowe wbrew pozorom społeczeństwo przyjmie z pobłażliwym uśmiechem wiele z naszych oczywistych faux pas, konkludując z nieukrywaną sympatią: przecież to obcokrajowiec, dajcie spokój chłopaki.
Bycie „obcokrajowcem na wieki wieków” jest na pewno irytujące, gdy po raz setny, nawet po latach mieszkania w Turcji, sprzedawca próbuje łamanym angielskim odpowiedzieć na nasze zadane w języku tureckim pytanie, lub gdy po raz tysięczny znajomy znajomego zapyta nas, czy widzieliśmy już Błękitny Meczet. W kontekście unikania tureckich konwenansów, obowiązków i lokalnych nakazów nie wydaje się już jednak takim złem.

Nie wpadajmy więc w panikę i niepotrzebny pesymizm, gdy turecki znajomy popuka się w czoło na nasze achy i ochy dotyczące „represyjnej” Turcji, „opresyjnego” wschodu, „przytłaczającego” Stambułu. Jako przynależące do tureckiego systemu jednostki mają bowiem węższe pole manewru i znacznie mniej możliwości ucieczek ‘”do wolności”, która nam się po prostu należy.
Niech opiewają swój wymarzony, pełen nieograniczonej wolności Zachód.
My damy sobie radę na ich "dzikim" Wchodzie.

piątek, 25 marca 2011

Najdoskonalsze z kwiatów

Od dziś stambulski festiwal tulipanowy (25 marca-15 kwietnia) i trzy miliony kwiatków do podziwiania. Rozsiane po całym mieście, w tym w cudownym parku Emirgan (z którego zdjęcia poniżej):












piątek, 18 marca 2011

Stambulczyk dojrzały, czyli pogodzenie się z tureckim losem


Kiedy już wszystko się w nas gotuje, gdy mamy ochotę rzucać się do Bosforu albo wieszać na najbliższym tureckim drzewie, wypijmy trzy porządne shoty rakı i weźmy głęboki oddech. Zastanówmy się.

Co nas nad ten cholerny Bosfor przywiało? Jeśli osiedlamy się w Turcji z powodów stricte romantycznych, istnieje spore prawdopodobieństwo, że będzie nam łatwiej zapuścić stambulskie korzenie. Z drugiej strony, możemy w pewnym momencie zacząć boleśnie odczuwać przytłaczający ciężar zawartego kompromisu, czy też, ujmując sprawę nieco dramatyczniej: naszego "wielkiego poświęcenia w imię miłości".
Jeśli natomiast nikomu specjalnie nie zależy na naszej obecności w Turcji, możemy mieć trochę (albo bardzo) pod górkę. Nie tylko z powodu braku odpowiedniego wsparcia duchowego, także przez przyziemne, czysto praktyczne, do bólu nudne i męczące kwestie urzędniczo-organizacyjne. Często doprawdy absurdalne.

Ile chcemy i możemy poświęcić, aby w Stambule zostać? Żyć i mieszkać, a nie tylko od czasu do czasu wpadać i zwiedzać? Oto pytanie, jakie musimy sobie zadać. A potem (co jest już sprawą nieco trudniejszą) na nie odpowiedzieć. Na nic nasze histerie, płacze, rozbijanie talerzy.

Do tak poważnych rozważań potrzebne nam będzie odludne, przyjazne rozmyślaniom miejsce. Święty spokój oraz urokliwe widoki, które pozwolą na nowo docenić Stambuł i nabrać niezbędnego dystansu. Weekend spędzony samotnie na jednej z wysp, bez szkodliwego rozpraszacza w postaci Internetu, najlepiej z wyłączonym telefonem, powinien wystarczyć.

Tłumy tubylców, tłumy turystów
Przyznajmy sami – gdybyśmy reagowali alergią na miejsca o wysokim natężeniu ludności, do tego chętnie odwiedzane przez turystów, Stambuł w ogóle by nam się nie spodobał. Zamiast więc kląć i wbijać sadystycznie łokcie w mijanych przechodniów, ustalmy sobie pewne granice. Nie demonizujmy Taksimu – omijamy go z daleka tylko w soboty i niedzielne popołudnia. O ileż przyjemniej jest wpaść do Peyote czy Babylonu w środku tygodnia. Dawkujmy sobie stambulskie rozrywki rozsądnie.

Jednostki niemile widziane, chętnie unikane
Na pewno jednym z powodów, dla których pokochaliśmy Turcję, są specyficzne (często w naszej ocenie zbyt zażyłe) interakcje międzyludzkie. Nie znaczy to, że tubylcy mają nam wejść na głowę. Z lokalnym sklepikarzem warto mieć relacje serdeczne, ale niekoniecznie nadmiernie przyjacielskie. Nie musimy spowiadać mu się z całego naszego życia. Tak samo jak nie będziemy zwierzać się fryzjerowi (który lubi zabawiać konwersacją w trakcie żmudnego układania naszych trudnych do ogarnięcia „europejskich” włosów) ani wścibskiej sąsiadce (pamiętajmy, że ona i tak swoje już wie na nasz temat…).
Na widok kwiaciarek i innych podejrzanych stambulskich osobliwości przyspieszajmy po prostu kroku. Nie dajmy się prowokować, wciągać w dziwaczne dyskusje z dziwacznymi typami. Taksówkarzowi dajemy stanowcze, acz uprzejme wytyczne, dając do zrozumienia, że ma do czynienia z prawdziwym Stambulczykiem, a nie przypadkowym turystą. Nie róbmy z siebie europejskiej sieroty i nierozgarniętej dojnej krowy.

Chaos oswojony
Znamy już dobrze rozkład autobusów, potrafimy ocenić, jaka trasa przysporzy nam najmniej stresów. Nie będziemy pchać się w godzinach popołudniowych z placu Taksim na oblegane w niedzielę Örtaköy. Koło naszego samochodu nie ma prawa stanąć na moście Bosforskim w godzinach szczytu, czyli między 18 a 20, jeśli podróżujemy z Azji do Europy.
Po jakimś czasie odkryjemy, że dużo łatwiej odnajdujemy się w stambulskiej dżungli. Ku naszemu zaskoczeniu dynamika lokalnego tłumu rządzi się swoimi prawami, własną logiką. Przecież mieszkańcy miasta nie tratują się na masową skalę, prawie wszyscy wychodzą z codziennych ulicznych interakcji żywi...

Jeśli mimo wszystko dojdziemy do wniosku, że życie miasta za bardzo nas przytłacza, możemy w każdej chwili przenieść się do spokojniejszej okolicy. Upragniony święty turecki spokój czeka nas na jednej z wysp. Tam nie dosięgnie nas nawet ruch motoryzacyjny (latem niestety nie unikniemy turystów, ale wtedy możemy ucieć na zasłużone wakacje za granicą; w Polsce na przykład jest wtedy dużo chłodniej, a w takich Bieszczadach na pewno bardziej odludnie...).

W ostateczności można podejść do sprawy ambicjonalnie, w myśl zasady – prędzej padnę trupem, niż stąd wyjadę. Nie dam się systemowi. Nie dam się tubylcom. Nie dam się upałom. Ale komu by się chciało… To strategia zdecydowanie krótkoterminowa. Strategią długoterminową jest rachunek sumienia i uczciwe przyznanie, że choć szlag nas czasem trafia, w żadnym innym miejscu się już właściwie nie widzimy. Ale czasem do takich wniosków potrzebny jest wyjazd, izolacja. Wtedy przekonujemy się, że na wygnaniu jest znacznie gorzej.


Jako Stambulczyk z wyboru mogłam za własne decyzje winić tylko siebie. Nikt mnie w Turcji na siłę nie trzymał, nie przykuł kajdankami do kaloryfera mojego stambulskiego mieszkania, nie zabrał paszportu, nie wywiózł przemocą na dziki wschód. O to, że Turcję znoszę (lub jej nie znoszę) mogłam i mogę winić tylko siebie. Z jakichś zupełnie niezrozumiałych powodów (oby pewnego dnia stały się one dla mnie jasne) mam sporo tolerancji w stosunku do tureckich, a w szczególności do stambulskich niedociągnięć. Do tego teraz, na wygnaniu, idealizuję Stambuł do bólu.

Po bliższym z nim zapoznaniu, nawiązaniu z miastem głębszej relacji, okazuje się, że skrajne emocje i histeryczne reakcje na niewiele się zdadzą. Warto zaakceptować drobne stambulskie ułomności, które przy wszystkich zaletach miasta przedstawiają się naprawdę mizernie. Zamiast więc użalać się nad swoim nieszczęsnym expackim losem, nie zapominajmy, z jakich powodów się w Stambule znaleźliśmy. Powtarzajmy je sobie jak mantrę za każdym razem, kiedy mamy ochotę rzucić wszystko do Bosforu i dezerterować z tureckiej ziemi.
Niech wyjeżdżają inni, dla nas zostanie więcej miejsca.
Amen.

czwartek, 10 marca 2011

Stambulczyk rozhisteryzowany, czyli Bosfor w samych czarnych barwach



Pewnego dnia stambulski czar pryska. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki (albo przez złego tureckiego dżina) budzimy się z naszego orientalnego snu.

Może przez natarczywą kwiaciarkę, która właśnie rzuciła na nas urok, bo nie kupiliśmy od niej podejrzanie drogiego bukietu na wpół zmaltretowanych kwiatków.
A może przez taksówkarza, który pędził na oślep, hamując z impetem i kręcąc się w kółko (niekoniecznie oszusta i naciągacza, często nieuświadomionego ignoranta nie znającego drogi - mimo wcześniejszych zapewnień o własnej nieomylności), palącego w dodatku z namaszczeniem papierosa za papierosem. Przy obowiązkowo zamkniętym oknie.

Bavulcu dudniący w bębny w czasie Ramazanu, który budzi nas nad ranem, nie stanowi już egzotycznego elementu ubarwiającego nasze stambulskie życie. Kuchnia turecka smakuje nadal, spróbowaliśmy jednak większości potraw i nie chce nam się już przytakiwać znajomym, którzy twierdzą, że są najlepsze na świecie. Przecież doskonale wiemy, że oni sami w to nie wierzą.

Opatrzyli nam się tureccy bruneci i brunetki. Pozorne przejawy sympatii, które odbieraliśmy do niedawna jako początki przyjaźni, okazują się jedynie częścią tureckiego savoir vivre.

Język, który oceniliśmy zbyt pospiesznie jako łatwy, nie brzmi już jak melodia dla naszych zmaltretowanych gramatyką uszu. Jesteśmy wręcz przekonani, że im więcej wiemy, tym mniej rozumiemy. Nawet po kilku latach pobytu w Turcji sprzedawca może wybałuszyć oczy słysząc nasze proste pytanie i nalegać na komunikację po angielsku, którym bynajmniej nie włada.

Beyoğlu straciło swój orientalny charakter. W weekendy wolimy omijać Taksim szerokim łukiem w obawie, że zadepczą nas tam na śmierć. Mrzonki o mieszkaniu z widokiem na Bosfor lub Morze Marmara i Wyspy Książęce już dawno poszły w niepamięć. Zniechęciły nas realia i krwiopijcy w postaci agentów nieruchomości.

Tureckie media i polityka powodują palpitacje serca. Nie możemy znieść histerycznej prezenterki wiadomości, której rysy twarzy są prawie niewidoczne pod teatralnym wręcz makijażem. Po tureckich serialach nawiedzają nas koszmary.

Wreszcie dotarła do nas smutna prawda o trzęsieniu ziemi. Turecka biurokracja okazuje się porównywalna do polskiej (a nawet gorsza, biorąc pod uwagę problemy z komunikacją wynikające z nieznajomości języka; naszej – tureckiego, urzędników – angielskiego).
O uzyskaniu pozwolenia na pracę dawno przestaliśmy marzyć.

Przychodzi moment, kiedy wydaje nam się, że Stambuł to najbardziej zatłoczone miejsce na świecie. Nie rozumiemy szczerzących się do obiektywów turystów, pozujących na tle widoków, które jeszcze kilka miesięcy temu i nas zachwycały.
Lato wydaje nam się oczywiście zbyt upalne.

Faza turystycznego zauroczenia, zwana miesiącem miodowym lub etapem fascynacji, nieubłaganie dobiegła końca. Ratunek? Natychmiastowa ucieczka albo zaciśnięcie zębów w oczekiwaniu na cud.

Albo na nadejście fazy trzeciej.

piątek, 4 marca 2011

Klapki na oczach, czyli faza zachłyśnięcia się Orientem



Wiemy już, że once an İstanbullu, always an İstanbullu.
Nie tak łatwo jednak stać się Stambulczykiem zintegrowanym. Pogodzonym ze swoim tureckim losem. Akceptującym drobne stambulskie niedociągnięcia.
Przed nami droga długa, kręta i stroma niczym uliczki Tarlabaşı.


Różowe okulary, czyli stambulskie początki

Jeśli chcemy zostać Stambulczykiem z własnej, nieprzymuszonej woli (a nie w wyniku poświęcenia w imię miłości lub innego rodzaju kompromisu) oznacza to, że miasto musiało nam co najmniej przypaść do gustu. Stambuł przedstawia się uroczo na pocztówkach i filmikach promocyjnych tureckiego ministerstwa turystki, zetknięcie z Orientem na żywo nie musi jednak wcale zachęcić do wielkiej życiowej zmiany i decyzji o przeprowadzce nad Bosfor.
Przeciwnie, jeśli w ramach turystycznego wypadu zahaczyliśmy tylko o okolice Sultanahmet i placu Taksim, w dodatku latem, będziemy mieć ciekawe wspomnienia i udane zdjęcia, ale po powrocie do domu odetchniemy z ulgą. Na myśl o tym, że za nami już cały ten tłum świecących fleszem po oczach turystów, plączących się pod nogami naganiaczy i krwiopijczych sprzedawców z Wielkiego Bazaru.
Dla wielu taka dawka Wchodu w pigułce będzie dawką maksymalną.

Jeśli więc chwilowy, przypadkowy zwiedzacz postanowił zatrzymać się w Stambule na dłużej, oznacza to, że został zarażony stambulskim wirusem, który każe patrzeć na Bosfor przez różowe okulary.


Zaczyna się niewinnie. Zachwyca głos muezina nawołującego do modlitwy, budzący nas o świcie. Turcy/Turczynki mijani/e na zatłoczonych ulicach wydają się egzotyczni/e i nad wyraz atrakcyjni/e. Kuchnia – jedną z najlepszych, jakich próbowaliśmy. Z entuzjazmem chłoniemy język turecki, wkuwamy z determinacją każde nowe słówko ciesząc się jak dzieci na entuzjazm tubylców, którzy chwalą nas tylko z grzeczności. Spędzamy godziny na Beyoğlu, snując wizje nowego życia w stylizowanym na styl osmański mieszkaniu z obowiązkowym widokiem na Bosfor.

Nie zrażają nas gapie z konserwatywnych dzielnic. Nie wzruszają działania tureckich polityków, które irytują naszych znajomych. Niestraszna nam myśl o trzęsieniu ziemi. Stambulskie korki w godzinach szczytu jeszcze nas nie dotyczą, bo dopiero rozglądamy się za pracą. Na myśl o posterunku policji, który będziemy regularnie odwiedzać, aby załatwiać formalności związane z naszym pozwoleniem na pobyt, nie przeszywa nas nieprzyjemny dreszcz. O trudnościach związanych z uzyskaniem pozwolenia na pracę w ogóle jeszcze nie słyszeliśmy.

Cieszymy się stambulska zimą, wspominając ze zgrozą polskie mrozy i zamiecie śnieżne. Być może właśnie ze względu na pogodę żyjący tu ludzie sprawiają wrażenie bardziej zadowolonych z życia. Zrelaksowani i uśmiechnięci, na pytanie „co słychać?” nie rozpoczynają litanii skarg i zażaleń.

Wszystko to jednak do czasu…